Wyspa Malapascua i lis morski » Best Divers
Zainteresowany ofertą?
Zadzwoń na naszą infolinię:
601 321 557
Zamów bezpłatną rozmowę

Wyspa Malapascua i lis morski

Wyprawa to może wielkie słowo, kojarzące się raczej z trudami przepraw po bezdrożach, wspinaczki na szczyty gór czy przedzieranie się przez dżunglę… Powiedzmy, że był to dwutygodniowy wyjazd nurkowy, tyle że w dość egzotyczne miejsce, w zasadzie z perspektywy klasycznego nurka – na drugi koniec świata. No ale może od początku…  

 

 

 

Filipiny 2009

Malapascua i Cebu – relacja z wyprawy

 

 

Pomysł wyjazdu na wyspy Malapascua i Cebu zrodził się w 2008 roku na… Filipinach. Tak, tak, właśnie tu. Podczas zeszłorocznego wyjazdu na wyspy Bohol i Sangat trafiliśmy z Rudim na informacje dotyczące szczególnej wyspy znajdującej się na północ od wyspy Cebu (w zasadzie pisząc nazwy bez dodawania „wyspa” wiadomo, że i tak chodzi o wyspę – tu są w końcu SAME wyspy…). Według informacji tych, wyspa ta miała być jedynym miejscem na świecie, gdzie można zobaczyć na własne oczy lisa morskiego (rekina kosogona). Rozważania były krótkie – w przyszłym roku (czyli 2009) trzeba tam pojechać. I tak się zaczęło…

 

 

Po 32 godzinnej podróży – samolot z Warszawy do Amsterdamu, następnie przez Hong-Kong do Cebu City na Cebu – wyszliśmy z klimatyzowanego terminala lotniska Cebu International i dostaliśmy typową mokrą szmatą w twarz – 31 stopni, wilgotność 95%. Typowo. Gość z karteczka „Rudi Group” czekał. Marzyłem tylko o jednym – dostać się do bazy, wejść pod prysznic i położyć się spać… Według planu (wstępnego jak się okazało) mieliśmy spędzić tydzień na Cebu w miejscowości Moalboal (na południowym zachodzie wyspy), a następnie przenieść się na Malapascua. Jakież było moje zdziwienie, gdy mikrobus po 3-godzinnej podróży po dziurach (zaznaczam, że droga z Cebu do Maya, dokąd dotarliśmy autem liczny całe 135 km) dojechał na skalisty brzeg, gdzie nas zaproszono na łódź, którą ruszyliśmy w kolejną godzinną wycieczkę na… Malapascua. I tak znaleźliśmy się u celu naszej podróży.

 



Malapascua to jedyne w swoim rodzaju miejsce na świecie, a na pewno jedyne znane zarówno powszechnie jak i nam, gdzie zobaczyć można szczególny gatunek rekina głębinowego, mianowicie kosogona, czyli po naszemu lisa morskiego (ang. Thresher shark). Zwierzę to niecodzienne jest, gdyż na około 1/3 długości jego ciała składa się ogon, a konkretnie górne ramię płetwy ogonowej. Poza tym jest to ryba głębinowa, więc na głębokościach rekreacyjnych raczej nie występuje, za wyjątkiem właśnie Malapascua, a konkretniej podwodnej wyspy, której szczyt  sięga głębokości około 20 m. Miejsce to nosi nazwę Monad Shoal. Codziennie rano hordy łódek banca zmierzają do kilku boi zakotwiczonych na dnie owego szczytu, a pod wodę schodzą mega-hordy nurków…. No dobra, nie jest aż tak źle, na szczęście nie jest to stołeczna Marszałkowska. Rzeczywiście sporo łódek przypływa (zaczynają od 5.00 rano, średnio co ½ godziny jedna), ale pod wodą nie ma szczególnego tłoku. Po opadnięciu na dno, podpływamy do brzegu wyspy, na granicę głębi (miejscowi twierdzą, że „tam” jest 220 metrów – ja im wierzę), do tak zwanych „cleaning station” – to właśnie tam podpływają rekiny i dają się wyczyścić całej zgrai małych rybek czyścicieli. Cały Witz polega na tym, żeby być cierpliwym. Klękamy więc na piaseczku (jak znajdziemy kawałek pomiędzy pogruchotaną rafą) i spokojnie czekamy. Niektórzy nie mają szczęścia, czekają aż im wskazówka w manometrze wjedzie na czerwone i trzeba kończyć, obchodząc się jedynie smakiem widoku rekina lub jego wyobrażeniem. My mieliśmy więcej szczęścia – popłynęliśmy tam trzykrotnie, za każdym razem trafiając na rekina (lub dwa). W gruncie rzeczy najlepszy był pierwszy nurek, bo choć widoczność daleka była od wymarzonej (nie przesadzę, jeśli ograniczę się w ocenie do 8 metrów), to wtedy właśnie przypłynęły dwa rekiny. Miałbym najlepsze zdjęcie pod słońcem dwóch rekinów kręcących kółka, gdyby nie pewien turysta… Japończyk, który w momencie robienia zdjęcia wpakował mi swój aparat i swoje jestestwo w kadr… Oczywiście zaraz po tym zdarzeniu rekiny dały płetwę w głębinę. Musiałem obejść się smakiem i zadowolić słabszymi zdjęciami pojedynczej ryby. Jakby tego było mało, od razu pierwszego dnia chłopakom z Gdańska odmówił posłuszeństwa Nikon D700, a ja na drugiego nurka na rekiny… zostawiłem zaślepkę na obiektywie. Cóż, popływałem sobie z balastem. Drugi nurek był dość szczególny, bo rekin pływał wokół nas przez dobry kwadrans, a wrażenie było nie do opisania. Przyznać trzeba, rekin ten jest piękny, i pięknie się porusza, tańcząc jakby w toni. Tyle o rekinie, czyli o jednym z celów naszej eskapady.

 

 

 

 

 

 



Ktoś by pomyślał „No dobra, rekina „zaliczyli”, fajnie, ale po jaką cholerę tam jeszcze siedzieć?” I tu niespodzianka – bo w wodach wokół Malapascua (i bliżej, i dalej) jest całe mnóstwo ciekawych rzeczy, począwszy oczywiście od płytkich raf, poprzez ściany, bogate życie (ślimaków zatrzęsienie), właściwie niezniszczone rafy (odmiana dla każdego, kto nurkuje np. w Egipcie), wraki (o tym później), prądy (chyba tego akurat nikt szczególnie nie lubi, zwłaszcza jak ma do zrobienia zdjęcia…), że nie wspomnę o znurkowaniach wieczorno-nocnych, podczas których obserwować można dość rzadkie zjawisko, jakim są gody rybek gatunku Synchiropus splendidus (po polsku Mandaryn wspaniały). Jest to dość szczególne zdarzenie, choć nie na Malapascua, bo tam oglądać można je codziennie o zachodzie słońca.

 

 

Teraz parę słów o wrakach… Nie ukrywam, jedną z motywacji mojej (kolejnej) podróży na Filipiny była niewątpliwie perspektywa nurkowania na wrakach. A zapowiadało się nieźle: Dona Marilyn, Pioneer (Gunboat), Tapilon, M/V Asia… No cóż, jak to z marzeniami bywa, rzeczywistość często je weryfikuje.

 

 

 

 



Popłynęliśmy na Dona Marilyn. Był to prom o wyporności 2855 ton, płynący wówczas z Manili do Tacloban na Leyte, zatopiony 23 października 1988 roku przez tajfun Ruby. Była to bardzo głośna katastrofa, odbiła się echem na całym świecie. Wrak leży na prawej burcie, dziobem skierowany na zachód. Wrak nie jest oznaczony żadną boją, więc tym większe było nie tylko moje zdziwienie, gdy kapitan łódki banca dopłynął na miejsce i rozglądając się po wyspach odległych o dobrych kilka kilometrów, w pewnej chwili dał pomocnikowi na dziobie znak, by ten wrzucił do wody kotwicę. Myślimy sobie – bez GPS-a albo boi to jak szukanie igły w stogu siana – wrak w końcu zaczyna się na 22 metrach głębokości, przejrzystość taka sobie, niewielka fala i tańcząca po nich łódka… Kotwica chybiła. Ale za drugim razem szarpnęło łódką, i stanęliśmy w miejscu… Ciekawe… Paul (nasz divemaster) opisał nam wrak, powiedział, że lina jest umieszczona w okolicy śródokręcie, obok komina. Schodzimy na dół, a tu… kotwica zaczepiona jest o komin! Nieźle, pomyślałem. Nurkowanie na tym wraku jest generalnie przyjemne, kłopot sprawiał tylko silny południowy prąd, na szczęście kursując po nadbudówkach i pokładzie byliśmy przed nim chronieni. Statek ma 98 metrów długości i na jeden raz nie da się go opłynąć, żeby miało to sens.

 

 

 

 

 

 

 

W planie mieliśmy dwa nurkowania, pierwsze na powietrzu, drugie na nitroxie. Podczas pierwszego nurkowania opłynęliśmy tylną część wraku, okolicę steru oraz śruby (której brak), zwiedziliśmy również jeden z pokładów, wychodząc z wraku przez drzwi mostka kapitańskiego. Zachowane są dźwigi w centralnej oraz tylnej części statku (był to statek pasażersko-towarowy), i mimo upływu czasu i niesprzyjającej okolicy, targanej burzami i huraganami (środek morza Visaya), wrak jest w bardzo dobrym stanie. Podczas drugiego nurkowania udaliśmy się na dziób, zaglądając pod burtę od strony poszycia znaleźć można ośmiornice, rekiny Whitetip, był nawet rekin tygrysi – ale z szerokokątnym obiektywem wrakowym to sobie nie poszalałem… Obie kotwice są na miejscu, na pokładzie zachowane windy kotwiczne, otwarta przednia ładownia, dźwig sterczący w toń… Robi wrażenie. Wokół wraku trochę porozrzucanych elementów, ale generalnie gdyby nie obrastająca wrak rafa, w życiu bym nie powiedział, że leży już tam 21 lat…

Gdy zacząłem molestować bazę (a konkretnie miłą Irlandkę o imieniu Zoe – Andrzejowi myliło się z zołzą), o nurki na wraku japońskiego okrętu wojennego z II Wojny Światowej (tzw. Pioneer wreck, lub Gunboat), okazało się, że w bazie nie ma ani jednego nurka o uprawnieniach technicznych (dwóch ludzi ma je zrobić pod koniec maja), a na wrak zaczną pływać dopiero pod koniec czerwca… Sprawa rozbija się o głębokość, na jakiej wrak leży – od 42 do 54 metrów. Z braku czasu nie mogłem skorzystać z usług jedynej bazy, która tam pływa. W związku z tym, że pewnie nieprędko wrócę na Malapascua, będę chyba musiał o tym wraku zapomnieć…

 

 

M/V Asia jest statkiem transportowym, odległym od Malapascua o jakieś 2 godziny płynięcia, nie było zresztą szczególnej woli ani w zespole, ani w bazie by tam płynąć, co się zaś tyczy wraku Tapilon – to podobno dość bezkształtna masa stali leżącej na dnie, i według Paula (a sprawdził się w kwestii innych miejsc nurkowych) niewart zachodu. To by było na tyle jeśli chodzi o wraki…

 

 

Z przygód podczas pobytu na Malapascua można przytoczyć jeszcze wyprawę (naprawdę wyprawę) do Cebu po aparat fotograficzny (jak już wspomniałem, dwóm kolegom aparat odmówił posłuszeństwa i postanowił się w ogóle nie włączyć po przyjeździe na Filipiny) – wyruszyliśmy o jakiejś 15.30, najpierw łódką, potem samochodem, potem negocjacje w sprawie aparatu – gość ściągnął aparat z Manili i chciał na tym – co tu dużo mówić – nieźle przyciąć. Ostatecznie cena okazała się w miarę do zaakceptowania, więc w drogę powrotną ruszyliśmy około 22.30, a do bazy dotarliśmy o 2.00 nad ranem – czyli wyprawa trwała całe 10 godzin!! Przynajmniej z dobrym skutkiem. Niestety nie był to koniec problemów, bo potem okazało się znowuż, że w obudowie aparatu nie działa TTL i lampami (a mieli ze sobą 2 x 250 Watt) sterować trzeba ręcznie. Nie przytoczę niedwuznacznych słów, których użyli wtedy Janusz i Andrzej, pozostawię to wyobraźni czytającego (a i tak nie będzie to nawet w połowie odpowiadało rzeczywistości…). Koniec końców, zaczęli robić zdjęcia. Ufff….

 

 

 

 

 

 



I tak nam minął tydzień. W sobotę zapakowaliśmy manatki, i ruszyliśmy w (jak się później okazało) trwającą kolejne 8 godzin wyprawę do Moalboal, zahaczając o Cebu na lunch i wymianę kasy.

Baza Sumisid Lodge należy do tego samego Holendra (BJ’a), do którego należy baza Oasis, w której byliśmy w zeszłym roku na Bohol. Spodziewałem się więc super ekstra nurków, niestety trochę niesłusznie, gdyż Moalboal jest miejscem dość rozwiniętym turystycznie, i baz tu jak grzybów po deszczu. Miejscowe bazy przyzwyczajone są do turystów, którzy w pełni zadowolą się rafami dostępnymi z brzegu, i nie wykazują szczególnej inicjatywy w pokazywaniu czegoś ciekawego pod wodą (przynajmniej nasz divemaster)… W sensie nurkowym wygląda to tak: 20 metrów płycizny do około 10 metrów, a następnie ściana do 500 metrów, z nielicznymi schodkami. Generalnie rzecz biorąc rafy są tu bardzo ładne, z bogatym życiem, szczególnie jeśli chodzi o ryby, natomiast ich wadą jest to, że są wszystkie właściwie takie same. Na pewno są to jedne z najbogatszych znanych mi raf jeśli chodzi o koral twardy, poza tym nie są specjalnie zniszczone. Pewną odmiennością jest wrak samolotu (4-miejscowa awionetka) , oraz wyspa Pescador, wyrastająca z 500-metrowej otchłani, omywana mocnym prądem południowym – mamy więc nurkowanie rafowe i w prądzie w jednym, co jest fajne, chyba że chce się robić zdjęcia. Odmianą są też nurki wieczorno-nocne, podczas których przez 1,5 godziny kręcimy się na płytkiej wodzie prześcigając się w fotografowaniu bogatego życia wyłażącego na noc z ukrycia.

 

 

 

 

 

 



Czy coś bym zmienił w naszej wyprawie? Zapewne jedną rzecz – kolejność miejsc nurkowych. O wiele lepiej byłoby, gdybyśmy rzeczywiście najpierw trafili do Moalboal (na taką rozgrzewkę po przerwie zimowej, wymęczeni i potrzebujący przede wszystkim relaksu), a dopiero potem na Malapascua. Poza tym – właściwie nic dodać, nic ująć. Warto było się kopnąć na koniec świata (w moim przypadku po raz wtóry), żeby przeżyć to, co przeżyliśmy… I tylko ten nieodżałowany japoński wrak Pioneer….

 

 

 

Tekst i fot: Maciej Pliszkiewicz

 

Masz pytania?

Wystarczy, że do nas napiszesz lub zadzwonisz:
Bestdivers@bestdivers.pl
Tel. (+48) 601321557 / (+48) 698529073