Nurkowanie Norwegia - Rejs nurkowy Tromso-Bodo – Lofoty Norwegia
Zainteresowany ofertą?
Zadzwoń na naszą infolinię:
601 321 557
Zamów bezpłatną rozmowę

Nurkowanie Norwegia – Rejs nurkowy Tromso-Bodo – Lofoty Norwegia

Nurkowanie Norwegia

Któż nie chwiałby zobaczyć jednego z piękniejszych miejsc na świecie, jakim jest archipelag wysp Lofoty w Norwegii. A jeszcze jak masz możliwość zanurkowania? Nie zastanawiałem się nawet pięciu minut, gdy pojawiła się okazja zorganizowania rejsu wzdłuż tego archipelagu. Na dodatek z możliwością nurkowania i eksploracji nowych miejsc. Owszem byłem już na Lofotach, ale zawsze stacjonarnie. Teraz miał być to rejs, w czasie którego można było zobaczyć niezwykle rzadko odwiedzane zakątki północnej części Norwegii. W sumie do przepłynięcia mieliśmy 280 mil, a miejsca nurkowe - kompletnie dziewicze i nieobnurkowane.

Nurkowanie Norwegia

Podróż z Warszawy do Tromso minęła dość szybko i praktycznie niezauważalnie. Wieczorem w sobotę jesteśmy wreszcie w Tromso i pakujemy się na nasz jacht Hi Ocean One, którym już w kilku miejscach na świecie pływałem. Jeszcze tylko szybkie zakupy na rejs, spacer po miasteczku, symboliczne lokalne piwo w restauracji, do tego zupa rybna i stek z wieloryba i na drugi dzień ruszamy w naszą odkrywczą wyprawę w kierunku Lofotów.

Cel. Eksploracja nowych miejsc nurkowych na trasie Tromso – Bodo. Nie przypominam sobie, aby ktoś wcześniej w Polsce organizował takie safari nurkowe. Można oczywiście zorganizować podobną imprezę z pośrednictwem Norwegów… za cenę norweską.

A zatem witaj przygodo.

W niedzielę ruszamy z Tromso. Po przepłynięciu 1,5 godzin docieramy do małego przesmyku, zwężenia pomiędzy dwoma wyspami, gdzie na dodatek na środku jest jeszcze jedna mała wyspa. W przesmyku ryb tyle, że aż się gotuje na powierzchni. Woda dosłownie żyje. Przy powierzchni mnóstwo ryb, na brzegu mnóstwo wędkarzy, a z góry setki ptaków napierają na ryby, które najwyraźniej przy powierzchni znalazły najwięcej pokarmu. Gdy dopłynęliśmy do przesmyku prąd właśnie ustawał. Musimy wiedzieć, że nurkując w Norwegii koniecznie należy posługiwać się kalendarzem pływów, które tu kilka razy na dobę dyktują warunki. Przygotowanie sprzętu zajęło nam dobre pół godziny, a w tym czasie zaczął się pływ powrotny. To był nas tzw. check dive przy wyspie Skittentiden. Spływaliśmy wzdłuż wysepki Ryoya na środku przesmyku.

Nurkowanie sprawdzające po norwesku, czyli w silnym prądzie dochodzącym do 6 węzłów, czyli ok 12 km/h. Okazało się później, że na wyspie tej w dawnych czasach wykonywano wyroki śmierci. A prądy są tu jedne z silniejszych. Płyniesz z prędkością 12 km/h. Jak nie wiesz, ile to jest, to wsiądź na rower i jedź średnią prędkością. Obecnie wyspa należy do Uniwersytetu w Tromso. Zanurzamy się w cztery osoby, by już po 2 minutach zdać sobie sprawę, że to się nie uda. Zgubiliśmy się zaraz na początku. Przy takich prądach można tylko w parach nurkować i bardzo trzeba się pilnować. Na chwilę zatrzymałem się za występem skalnym, aby sfilmować niesamowicie kolorowa ściankę pełno pomarańczowych gąbek i już partner nurkowy zniknął mi gdzieś tam hen w toni. Zatem bez solidnej bojki nurkowej nawet nie wchodź tu do wody. Nurkowanie bardzo emocjonalne i piękne. Prąd niesie nurka tuż nad dnem - w prądzie, gdzie nie masz czasu na zastanawianie się, co i jak sfotografować. Musisz reagować od razu, gdy coś wpadło Ci w oko. Gdy zostałem sam pod wodą postanowiłem puścić bojkę, aby było wiadomo gdzie jestem. Głębokość 15 metrów. Puszczam linkę szpulki. Leci i leci. Po chwili zorientowałem się, że bojka nie poleciała do góry tylko pod kontem 45 stopni w kierunku prądu. Wstrzymałem rozwijanie sznurka i w tym momencie nurt wyrwał mnie z miejsca. Aby zobrazować siłę opiszę to tak, że gdybym miał kalosze, wyrwałoby mnie z nich jak nic. Obrazy pod wodą migały mi tak szybko, że nie miałem nawet czasu przenalizować, co widzę. Dopiero po wynurzeniu zrobiłem szybką retrospekcje tego, co zobaczyłem. Całe dno usiane małżami. Bardzo dużo jeżowców. Brunatnice w nielicznych miejscach walczyły z prądem, o to, aby ich nie powyrywało. Masa ryb, głównie rdzawców. Przejrzystość wody około 15 metrów. Jak na nurkowanie sprawdzające – ekstremalne.

Po nurkowaniu na noc płyniemy na mały trekking przy miejscowości Straumsbukta, gdzie są dwa jeziora. Spokojna, cicha zatoka, do której wpada słodka woda z tych właśnie dwóch jezior. Tu zauważyliśmy dopiero potężne meduzy z 1,5 m odnogami chwytającymi każde drobne stworzenie. Później okazało się, że jest ich tu mnóstwo.

Kolejny dzień zaczynamy od nurkowania na wypłyceniu na środku fiordu. Zapowiada się bajecznie. Już po zrzuceniu kotwicy widzimy płynącego pod jachtem gigantycznego halibuta. Słońce jak w Chorwacji. Prądu praktycznie brak. Szybko zbieramy się ze sprzętem nurkowym i w parach wchodzimy do wody. W tym miejscu mapy pokazują, iż dno opada pod dość dużym kątem do głębokości ok 120 metrów. Już w wyobraźni buduję sobie wizję skalnych ścian obrośniętych ukwiałami, gąbkami i różnego rodzaju zwierzętami żyjącymi w wodach morza norweskiego. Wchodzimy do wody. Okazuje się, że dno jest piaszczyste. Jednak nie jest to piasek jak sobie wyobrażasz. Wygląda to bardziej na taki skruszony koralowiec jak używa się w akwariach morskich na podłoże. Oczywiście nie są to szczątki koralowców tylko drobne pozostałości wapiennych organizmów. Nieliczne brunatnice ciągną się do głębokości około 20 metrów. Tam też pokazało się sporo dorszy. Duże sztuki leżą na dnie i czyhają na mniejsze rybki, które znalazły sobie schronienie w brunatnicach. Poniżej 30 metrów dno zaczyna pod ostrzejszym kontem opadać w dół i tam zaczynają pojawiać się powoli ścianki. Na 40 metrach ścianka się kończy i dalej piaszczyste dno opada ostro w dół. Widziałem jak to wyglądało tylko do ok 60 metrów. Może niżej też są ścianki ... tego już jednak nie sprawdziłem. Na 40 metrach całe stada rdzawców (ang. Polloc). Kilka zębaczy. Im głębiej, tym woda bardziej klarowna. Przy powierzchni słabsza, ok 10-15 metrów. Na 40 metrach spokojnie było już 30 metrów wizury. Taka była reguła odnośnie przejrzystości wody podczas całego wyjazdu.

Po nurkowaniu łowimy ryby, dorsze, rdzawce, a nawet kolega wyciągnął bromse - typowo głębinową rybę. Przez wielu Norwegów uważana za najsmaczniejszą z wachlarza norweskich ryb. Ta złowiona ważyła ok 5 kg, ale zdarzają się i sztuki po 30 kg. Mięso tej ryby ma konsystencję bardziej kurczaka, niż ryby. Świeżo usmażone rdzawce i dorsze smakują wyśmienicie. Dobrze jest mieć wędkę na pokładzie w Norwegii, oj dobrze.

Od tego miejsca mamy ok. 50 mil płynięcia w kierunku miasteczka Harstat, do którego docieramy ok. 23.00. Do Bodo, gdzie kończymy rejs,  jest jednak kawał drogi, a musimy tam zdążyć przed sobotą, kiedy to mamy lot powrotny.

Po drodze widziałem jeden z piękniejszych zachodów słońca w moim życiu. Równocześnie wschodził pełny księżyc. Zatem po prawej stronie burty był wschód księżyca z zapadającą nocą, a po lewej niesamowicie malowniczy zachód słońca z kończonym się dniem. Ale to nie wszystko. Około północy – mimo, że to dopiero początek września - przez 10 minut ukazała się zorza polarna. Nie do opisania spektakl. Po prostu płyń z nami następnym razem! Miasteczko Harstat mniejsze od Tromso. Nic spektakularnego, jednak zawsze jest gdzie się schronić jachtem na noc.

Pierwsze nurkowanie 5 września wykonujemy przy wyszukanej na mapie ścianie opadającej do 160 metrów. Ok. 2 kilometry przed nami widać most łączący dwie wyspy. To jest właśnie symboliczna granica wejścia do archipelagu wysp Lofoty. Tym razem udaje nam się wejść do wody w czasie niemalże najwyższej wody, zatem prąd jest bardzo słaby i tylko przy powierzchni. Dwie pławy oznaczają przy wysepce Steglholmen płyciznę i głęboką wodę, która jest jednocześnie torem wodnym dla przepływających statków. Ściana opada niemalże pionowo. Typowy tzw. drop-off. Jako, że sprzętowo jesteśmy ograniczeni do pojedynczych 15 i 18 litrowych butli, to schodzimy maksymalnie do 40 metrów. Czarna czeluść opada pionowo dalej w dół. W niektórych momentach na ścianie jest tyle ryb, co w Egipcie na rafach koralowych. Olbrzymie dorsze krążyły niczym rekiny blisko ściany gdzieś tam na głębokości 50 metrów. Kształtem przypominały jesiotry, dlatego to skojarzenie z rekinami. Tu i ówdzie dają się zauważyć olbrzymie czerniaki zwane też czarnym dorszem (ang. Coalfish). Często młode osobniki mylone są z rdzawcami (ang. Polloc). Sama ściana uboga w tak charakterystyczne ukwiały i gąbki, które występują licznie na samych Lofotach. Myślę, że jest to efekt bardzo silnych prądów, które zwyczajnie zrywają wszystko ze ścian. Na płyciźnie, czyli ok. 10-15 metrów liczne młode osobniki dorszy i rdzawców. To właśnie na nie czyhają olbrzymy z głębin tu i ówdzie podchodzące do góry na żer. Nurkowanie bardzo udane. Gdyby był prąd przepłynęlibyśmy z kilometr spokojnie. Teraz było to około 300 metrów.

Po nurkowaniu obiad, ładowanie butli i ruszamy dalej w kierunku Lofotów.  Przepływamy pod mostem, który jest symboliczną bramą na archipelag wysp Lofoty. Zaczynamy płynąc wąskim przesmykiem. Prąd ciągnie łódź, że zasuwamy ok. 8 węzłów. Pod wieczór przypływamy pod uroczo położoną wysepkę Litleholmen. Wchodzimy do wody. Nie ma tu w ogóle brunatnic. A wszystko, co leży na dnie, porośnięte jest fioletowym nalotem wapiennym. Świadczy to o dużym stężeniu słodkiej wody. W sumie nie ma się co dziwić. Zewsząd spływa słodka woda z gór - zarówno potokami jak i z cały czas topniejących śniegów na szczytach gór, które tworzą niezliczoną ilość małych strumyków. Tu właśnie widziałem największego podczas całego rejsu zębacza (ang. Wolffish albo Catfish). Prawdziwy kolos, który nic nie robił sobie z mojej obecności. W sumie to ja miałem obawy, na ile mogę do niego podejść. W końcu uścisk jego szczęki to dwie tony (jak pies buldog). Ciekawostką jest to, że ryba ta z racji tego, że żyje w bardzo niskich temperaturach, wytworzyła specjalną substancję, nazwijmy to rozmrażacz, który powoduje, że w ekstremalnych warunkach płyny ustrojowe dopływają do najdalszych komórek w jej organizmie. Tu też Jacek, jeden z uczestników wyprawy, sfotografował na dnie Geoduck’a. Coraz bardziej popularny jadalny małż.

Wpływając w przesmyk nie da się nie wyczuć uderzającego w nozdrza powiewu lekkiej bryzy z zapachem lasu. Lasu żywicznego, wypełnionego grzybami i świerkami. Zapach tak przyjemny, że wiele razy wdycham powietrza tyle, ile są wstanie pomieścić płuca. Zapach lasu pomieszany ze świeżą wodą i ciepłym powietrzem gnanym prądami gdzieś tam, z zachodu. Do tego widoki szczytów gór Lofoty. Ach jaka uczta dla oczu, uszu i innych zmysłów.

Na noc kotwiczymy niedaleko wysepki, przy której nurkowaliśmy. Gdy jeszcze wszyscy śpią nasz kapitan rusza dalej w trasę. Chcemy osiągnąć dziś nasz cel – miasto Svolvaer, stolica Lofotów. Wychodzimy z cieśniny na otwarte morze. Tu wreszcie zaczyna wiać i nieco bujać, żagle wreszcie rozwinięte. Około 12.00 dopływamy do małej wysepki Alpoya, tuż obok Alpoykalven.

Linie izobaryczne pokazują tu niemalże pionową ścianę schodzącą do 100 metrów. Faktycznie. Jacht podpływa około 30 metrów od skał, a pod nami 50 metrów głębokości. Nie ma opcji, aby rzucić kotwice. Skaczemy do wody w dryfie. Pod wodą wreszcie typowe widoki okolic Lofotów. Brunatnice i tysiące ryb. Zaraz przy powierzchni udaje mi się nagrać na GoPro olbrzymie stado rdzawców. Gdzieś pomiędzy nimi charakterystyczne w tym regonie meduzy. Dno bardzo szybko opada w dół. Już na 15 metrach brunatnice przestają rosnąć, a ściana opada istotnie pionowo w dół. Granitowe skały, tak charakterystyczne dla Lofotów, pod wodą całe są oblepione przez jeżowce. Na 40 metrów dorsze, karmazyny i typowo głębinowa ryba brosma. To właśnie ta, która uważana jest za jedną ze smaczniejszych. Tu jednak wygląda na jedną z piękniejszych. Na 40 metrach ściana opada tak pionowo, że widać tylko czerń. Piękne uczucie fruwania w toni przy takiej ścianie. Po nurkowaniu wpływamy do Svolvaer. Wszyscy wytęsknieni lądu niemalże natychmiastowo uciekają na brzeg. Część na pobliską górę, część do centrum na spacer, zakupy, zwyczajne nacieszenie oczu widokami miasteczka, które dzięki turystyce rozwija się bardzo szybko. Byłem tu 10 lat temu. Kompletnie nie poznałem portu. Kiedyś nurkowałem tu na wraku w porcie. Dziś na miejscu wraku jest nabrzeże. Przed nami noc w porcie i jutro droga w najdalszy punkt naszego rejsu – miasto Reine. Właśnie to miasteczko – jako niezwykle malownicze – jest zwykle publikowane jako wizytówka Lofotów.

Czwartek rano ruszamy. Wcześniej część grupy wybrała się jeszcze na wycieczkę na górę Floya 590 m wznoszącą się nad Svolvaer. Zdjęcia o poranku wyszły rewelacyjne. Ranek przywitał nas wspaniałym słońcem. Wręcz opalać się można. Tuż przy falochronie na wyjściu z portu w Svolvaer, od wschodniej strony, leżą trzy wraki. Kuter rybacki, mały holownik i wybudowany w 1900 roku dla norweskiej armii statek o nawie Farm KNM. Statek ten miał wiele funkcji podczas II wojny światowej m.in. był statkiem szpitalnym, potem zbieraczem min. Wiele razy był przebudowywany. Ostatni właściciel statku nazwał go SIW Aina. 5 Sierpnia 1982 roku statek zatonął. Leży na głębokości 23-29 metrów. Bardzo mocno zniszczony. W płytszej części widać olbrzymie kotły parowe, które zalegają na dnie, zamieszkałe już przez dorsze i czerniaki. Jak wspomniałem, obok leżą jeszcze dwa mniejsze wraki, które można zobaczyć podczas tego samego nurkowania. Gdy już czas nas wygania można spokojnie wspiąć się po skalnej ściance porośniętej bujnie albami i brunatnicami i tam dokończyć nurkowanie.  Tu podchodzą do góry całkiem duże czerniaki, które widziałem na głębokości ok 10 metrów. Polują na drobnicę, która znalazła sobie schronienie w tej podwodnej dżungli. Płyniemy dalej. Kolejny przystanek, nurkowanie na wraku Gudrun. Niestety koordynaty z map nawigacyjnych okazały się niedokładne. Podobnie namiary na stronie dykkepedia.com, która to miała dostarczyć dokładnych namiarów GPS, okazały się niedokładne. Wchodzimy do wody zatem przy licznych skałach, które w tej okolicy łagodnie wystają znad powierzchni wody.

Na noc dopływamy do miejscowości Reine. Z samego rana trekking na pobliską górę, z której rozciąga się nieprawdopodobnie piękny widok na okolice. Widać Lofoty po horyzont, a że pogodę mieliśmy jak latem w Chorwacji, to zdjęcia wyszły wspaniałe. Ostatnie nurkowanie chcemy wykonać przy wraku Hadsel. Ponownie okazuje się, że koordynaty ze wszelkich możliwych stron internetowych kompletnie nie pasują do miejsca, gdzie leży wrak. Wcześniej nurkowałem na tym wraku i leży nie 100-200 metrów obok, ale w zupełnie innej zatoczce. Tak wiec ograniczyliśmy się do płytkiego nurkowania przy falochronie portu w Reine. Okazuje się, że jest to siedlisko ogromnych czerniaków. Wyglądało to jak w wielkim oceanarium. Przycupnąłem miedzy skałami podwodnymi, a ryby pływały przede mną w lewo i prawo paradując przed obiektywem kamery. Niektóre sztuki były na szczęście bardzo ciekawskie zatem i ujęcia kamerą wyszły bardzo przyzwoite. Wychodzimy z wody i płyniemy prosto do Bodo, skąd następnego dnia rano mamy lot powrotny. Dopływamy około 22.00 do mariny w porcie i tu niesamowita niespodzianka na zakończenie rejsu. Fenomenalny obraz zmienia nam się nad głowami jak na filmach 3D. Zorza polarna, która dosłownie nad nami zmieniała kolory. Nawet zwykłym aparatem fotograficznym typu „małpka” można było wykonać całkiem dobrej jakości zdjęcia. Czy można było sobie wymarzyć lepszego zakończenie rejsu?

Tydzień bardzo nam się udał. Mieliśmy wspaniałą pogodę zarówno na morzu jak i na niebie. Odkrywaliśmy nowe miejsca nurkowe i zobaczyliśmy piękne miejsca, których nie mielibyśmy szansy obejrzeć jadąc autem. Wspaniały tydzień nurkowo-rekreacyjny z załogą gotową do pomocy, uśmiechniętą i zintegrowaną. I takich rejsów życzę i Tobie drogi czytelniku.

Film oraz galeria zdjęć:

Autor: Rudi Stankiewicz

Zdjęcia: Rudi Stankiewicz, Jacek Głowiński, Krzysztof Maderak

 

Masz pytania?

Wystarczy, że do nas napiszesz lub zadzwonisz:
Bestdivers@bestdivers.pl
Tel. (+48) 601321557 / (+48) 698529073